I nadeszła. Nie o tę kalendarzową, obecną od miesiąca mi chodzi, ale tę mokrą i sunącą w wilgotnym płaszczu po mokrej ziemi. Póki rozpieszczała ciepłem i prawie słonecznymi dniami było wzorcowo. Teraz kapie, sączy się i skleja z butami i nastrojami. Powiedziałabym, że to przez mojego męża, od tygodni twierdził, że nie może doczekać się biegania z zasysającym błotkiem pod stopami. Doczekał się. Wcale nie marudzę. Właściwie to też mnie cieszy deszcz. Wszystko tak ginęło w letniej suszy, że zniechęcało do ...