piątek, 5 października 2018

Obiad z U-Boota

Swego czasu otrzymaliście ode mnie wpis dotyczący życia na U-Boocie, a także jakie desery tam jadano. Zainteresowanych odsyłam tutaj. Tym razem otrzymacie wpis o tym co jedzono tam na obiad. 
W przeciwieństwie do poprzedniego wpisu, który był oparty tylko na źródłach historycznych, ten oprę na beletrystyce, ale nie byle jakiej. Wiecie co różni Emile Zola, Elizę Orzeszkową oraz Marię Konopnicką od Henryka Sienkiewicza i Aleksandra Dumas? Ci pierwsi pisali o czasach, w których sami żyli dzięki czemu ich rzeczywistość była bliższa prawdzie. Bliższa, bo, jestem pewien każdy miał swój subiektywny punkt widzenia, który chciał obronić, stąd pewnie pewne podkoloryzowania, ale zasadniczo były to potencjalne fakty. Choć oczywiście Daniel Olbrychski ma na ten temat inne zdanie :)
Dlatego też książka Okręt, której autorem był Lothar-Günther Buchheim też prawdopodobnie opisuje historie, które, albo się zdarzyły, albo zdarzyć się mogły. Tym bardziej, że pływał na okrętach podwodnych tego typu. Prawdopodobnie pewne rzeczy również zostały podkoloryzowane, gdyż nie zapominajmy o tym, że książka została napisana po wojnie i jako taka nie mogła zawierać opowieści o tym jak to ktoś z przyjemnością zabijał ludzi w imię Hitlera, ale tego nie wiemy na pewno. Co wiemy na pewno, to to jak wyglądało życie na niemieckiej łodzi podwodnej i to momentami, dla niektórych aż za dużo. Mamy tam opis niemal każdego stanowiska i problemów z nim związanych. Autor stara się przedstawić nam dokładnie jak wyglądała codzienność w ciasnej dusznej puszce, w której każda próba snu była przerywana, a wszystko, łącznie z jedzeniem śmierdziało olejem silnikowym i spalinami. Na powierzchni nie było wcale lepiej, zwłaszcza kiedy trzeba obserwować kilka godzin horyzont za pomocą ciężkiej lornetki, ponieważ każdy za późno wykryty samolot lub niszczyciel był ogromnym problemem. Dużo zabawniej było kiedy padał deszcz i lornetkę trzeba było cały czas wycierać, a już najciekawiej było kiedy był duży sztorm i zbyt rozpędzony okręt mógł przebić falę topiąc ludzi na kiosku. Musicie przyznać, że ktoś kto decydował się na taką służbę musiał być twardy. Niemniej jednak załoga miała w sobie tyle pokory, że sami oddawali ten tytuł komu innemu:
— A mimo to ten, kto u nich pływa na zbiornikowcu z benzyną, to musi być odważny wariat albo nie mieć nerwów. Przy takim gównianym tempie siedzieć tygodniami na samej benzynie i czekać na torpedę? No, dziękuję pięknie! 
Długą chwilę patrzy nieruchomo przez lornetę.
— Twarde chłopaki tam są — burczy potem.
Co mnie urzekło w tej książce, to specyficzne poczucie humoru rodem z jaskini, które jest swoistym wentylem bezpieczeństwa na wszechobecny stres. To kwestia trochę osobista, bo stanowisko, które obecnie zajmuje jest w żargonie IT nazywane "strażakiem" i jako takie obciążone dużym stresem, co również przedkłada się na poziom żartów w ekipie :)
W każdym razie z wielu fragmentów, bo kwestie jedzenia poruszane są nawet przy porównywaniu koloru nieba do pieczonego kurczaka, wyłuskałem jeden, który mnie zainspirował (oczywiście poza ceną jabłek, która w końcu jest niższa niż bananów) do tego wpisu.

— Co to jest? — pytam i słyszę głos Starego za sobą: 
— Placki kartoflane, ziemniaczane, czy jak one się tam nazywają.
Muszę iść do kambuza wraz z nim. Tam sięga po patelnię i smalec. Jeden marynarz przychodzi z centrali z miską pełną startych ziemniaków. Dowódca rozpuszcza smalec i cieszy się przy tym jak uczeń. Podnosi patelnię do góry i przelewa syczący tłuszcz z jednej strony na drugą. Wlewa teraz ziemniaczaną papkę, tłuszcz pryska prosto na moje spodnie. Niby chemik pochylony nad swymi retortami Stary obserwuje, jak ziemniaczana masa ścina się i brązowieje. 
— Zaraz będzie pierwszy z serii! — Stary, marszcząc nos, wciąga unoszący się zapach, a teraz chwyta za trzonek patelni. 
Następuje wielka chwila. Zamach, placek przelatuje w powietrzu,
robi salto i już leży znowu płasko na patelni: złotobrązowy.
Z pierwszego gotowego placka urywamy sobie po kawałku i trzymamy między zębami, unosząc wargi, by nieco przestygł. 
— Fajne, co? — pyta dowódca. 
Kuk musi wstać ze swojej koi i przynieść wielkie puszki z musem jabłkowym. Stopniowo z gotowych placków powstaje spory stos. Jest prawie północ: zmiana wachty w maszynie. Otwiera się właz i umorusany smarami Jednotancerz wchodzi do kambuza. Zaskoczony patrzy na dowódcę i chce szybko przecisnąć się przez pomieszczenie.
— Stój! Stop! — woła do niego dowódca i Jednotancerz staje jak przynitowany do podłogi.
Teraz na rozkaz musi zamknąć oczy i otworzyć usta, a dowódca wpycha mu zwinięty w roladę placek ziemniaczany i jeszcze
rozsmarowuje na tym łyżkę musu jabłkowego. Część musu trafia również na brodę Jednotancerza.
— Naprzód marsz! Następny!
Składniki:
- ziemniaki
- mąka
- jabłka


 Wykonanie:
Ziemniaki obieramy i trzemy na drobnej tarce. Odlewamy trochę soku i dosypujemy mąki, żeby powstało nam lejące się ciasto. Wylewamy na patelnię i smażymy z dwóch stron .
Podajemy ze startymi w taki sam sposób jabłkami.

Dla najbardziej wytrwałych, którym chce się jeszcze czytać, mam również ciekawy fragment, dotyczący zwyczajów kulinarnych na okręcie :)

– No, panowie – pyta niecierpliwie – pewnie nie jesteście głodni? Tymczasem kucharz ma wspaniałe osiągnięcie: zupę przy tej pogodzie..
Zamurowało nas na dłuższą chwilę, ale już jak posłuszne dzieci toczymy się do centrali, gdzie wiszą ubrania sztormowe. Oczyma mego ducha widzę grupę Laokoona, obserwując skręty i korkociągowe ruchy, jakie wykonują panowie inżynierowie i oficerowie pokładowi, by wbić się w dość jeszcze mokre łachy.
Wreszcie siedzimy jak sami störtebekerzy wokół stołu. Dowódca jest wcieloną radością. Karnawałowe przebranie! Nagle łoskot w przejściu: stołowy leży na brzuchu. Obiema rękami trzyma nad głową wazę z zupą. Ani kropla się nie wylewa.
– Tego jeszcze nigdy nie złamało – stwierdza niewzruszony dowódca, a główny mechanik kiwa głową z uznaniem.
– Bez treningu i zaraz taki numer… Rzeczywiście klasa!
Drugi oficer rozlewa zupę do talerzy. Składa się ona z ziemniaków, mięsa i jarzyn. Podczas tej czynności przytrzymuję go silnym chwytem za pas pod kurtką sztormową. Mimo to już przy drugim talerzu wylewa całą chochlę obok.
– Cholerne draństwo!
Zaraz potem główny mechanik wypuszcza swój na pół wypełniony talerz i w ten sposób powiększa znacznie kałużę na stole. Jak bryły lodu z lodowca, który właśnie zaczął pękać, jasne kawałki ziemniaków pływają w ciemnobrązowym rosole pomiędzy poszczególnymi listwami. Przy następnym przechyle na stole pozostają tylko kawałki ziemniaków, rosół znalazł drogę pod listwami i wylewa się na łono dowódcy i czifa. Dowódca rzuca dokoła triumfujące spojrzenie: 
– No, proszę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz